Kilka miesięcy temu w kolumnie FotoFlorystyki ukazał się mój artykuł pt. Przychodzi Polska Panna Młoda do Dr Google (znajdziecie go tutaj), który cieszył się niezwykle dużą popularnością. Temat florystyki ślubnej i wyzwań, jakie stawia nam ona na naszym polskim rynku, jest jak widać bliski sercu każdego z nas.
Pisałam wtedy o tym, jak duży jest wpływ Internetu na to, o czym marzą polskie panny młode, i o tym, że niestety Dr Google nie zawsze służy tu dobrą poradą. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza w temacie wiązanek ślubnych, często podpowiada rozwiązania mało oryginalne i nie pasujące do naszego rynku, pomija również szeroki wachlarz fascynujących możliwości, jaki polscy floryści mogą zaoferować swoim klientom. Był to więc opis sytuacji, z którą obecnie mamy do czynienia, i myślę że śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że większość z nas bardzo by chciała, by ta sytuacja uległa zmianie.
Jeśli się z tym zgadzacie, mam dla Was bardzo dobrą wiadomość. Co prawda sama z siebie ta sytuacja się nie zmieni, ale my, floryści – razem i każdy z osobna – możemy przyczynić się do tego, by polski Dr Google po wpisaniu haseł typu „wiązanka ślubna” wyświetlał nie tylko cukierkowo różowe zdjęcia amerykańskich bukietów z piwonii, ale i naszą ofertę. I dziś powiem Wam, jak możemy się do tego przyczynić.
Co algorytm wie o florystyce ślubnej?
Większość panien młodych po przedślubną poradę udaje się do Dr Google’a, i tego tak łatwo ani szybko nie zmienimy. Natomiast Dr Google – choć tutaj go personifikujemy nazywając doktorem – to tak naprawdę linijki kodu, zbiór algorytmów. Co więc może wiedzieć o florystyce ślubnej? Sam z siebie – oczywiście nic. Trafność wyświetlanych przez niego wyników jest wprost proporcjonalna do jakości tzw. content’u – czyli tekstów, zdjęć i innych multimediów – które my, użytkownicy, umieścimy w Internecie. Tu nie ma prywatnych preferencji i gustów – tu rządzi matematyka, program, określony wzór. I to właśnie daje nam pole do popisu.
Google na tropie wiązanki ślubnej
Jak wygląda korzystanie z Google’a i innych podobnych stron internetowych z punktu widzenia użytkownika, wiemy wszyscy. Otwieramy okno przeglądarki, wpisujemy adres www.google.pl, w okienko wpisujemy wybrane hasło – niech będzie to omawiana przez nas „wiązanka ślubna.” Klikamy „enter” i już możemy oglądać listę wyników. Ale co decyduje o tym, jakie wyniki zostaną wyświetlone?
W dużym uproszczeniu można by powiedzieć, że Google to taka bardzo gruba książka czy księgozbiór z indeksem zawartych w nim haseł i treści. By dana strona internetowa się w tym indeksie pojawiła, musi zostać odwiedzona i „zaakceptowana” przez Googleboty – zwane również po polsku pieszczotliwie „pajączkami” – czyli mini-alikacje które cały czas podróżują po sieci i wyszukują – oraz indeksują – nowe treści.
Taki Googlebot krążąc po sieci porusza się i kieruje swoimi algorytmami, które reagują w dużym stopniu na słowo pisane – czytając treść i zauważając powtarzające się na stronie słowa, nasz pajączek decyduje, czy i gdzie daną stronę zaindeksować. Ale jeśli treści na naszej stronie są znikome, lub brakuje w nich popularnych dla danego tematu haseł, nasz Googlebocik może się poczuć nieco zagubiony – i właściwie nie powinniśmy mieć do niego pretensji. On przecież kieruje się algorytmem – a to, czy na naszej stronie znajdzie to, co umożliwi mu właściwe wykonanie zadania, zależy przecież od nas, ludzi.
Googlebot to nie Sherlock Holmes…
Myślę, że każdej pracowni florystycznej i kwiaciarni, która jest obecna w Internecie, zależy by przyniosło to wymierne korzyści – inwestujemy w to przecież nasz czas i pieniądze. Ale żeby nasza aktywność online przyniosła rezultaty, musimy ją prowadzić z głową, w przemyślany sposób. Jest to temat bardzo szeroki, z zakresu e-marketing i SEO, dziś natomiast chciałam się skupić na jego jednym wycinku.
I tu wracamy do Googlebot’a, który napotyka umieszczone na naszej stronie zdjęcia wiązanek ślubnych – i powiedzmy, że metaforycznie drapie się w głowę – cóż tu zrobić? Plik nazwany jest 0058928.jpg – nawet lubiącemu cyfry algorytmowi zbyt dużo to nie mówi. Obok kolejne zdjęcia – aga17.jpg i wystawa6.jpg – i dalej nie wiadomo, gdzież to zaindeksować? Podpisy pod zdjęciami: brak. Nazwa podstrony: katalog. Treść na stronie: „Zapraszamy Państwa do zapoznania się z naszą szeroką ofertą.” Hmmm… nawet gdyby nasz Googlebot przywdział czapeczkę z daszkiem a’la Sherlock Holmes i wykazał się jego genialną umiejętnością dedukcji, zbyt wiele by mu to nie pomogło…. Bo jak na podstawie takich informacji prawidłowo zaindeksować stronę?!
Googlebot potrzebuje nasze pomocy – podpowiedzmy mu, jak ma zaindeksować nasze treści i zdjęcia!
Nazywajmy rzeczy po imieniu
Chociaż powyższy opis sytuacji jest opisem z przymrużeniem oka, wypływający z niego wniosek jest już jak najbardziej realny i poważny. Jeśli chcemy, by nasze strony, treści, zdjęcia pojawiły się na stronach Google’a, musimy je odpowiednio opisywać i redagować.
Zaczęliśmy od tematu zdjęć, więc do zdjęć wróćmy. Umieszczając dane zdjęcie na swojej stronie internetowej, blogu, forum czy FB, zastanówmy się najpierw, po wpisaniu jakiego hasła chcielibyśmy, by się w Google’u wyświetliło. Pozostając w temacie panien młodych, mogą to być nazwy bardziej ogólne jak np. „wiązanka ślubna,” „ślubna dekoracja stołu” czy „ślubna dekoracja samochodu,” lub nieco bardziej konkretne, np. „letnia wiązanka ślubna,” „fioletowy bukiet ślubny.” I taką właśnie nazwę powinniśmy nadać plikowi zdjęcia, zanim go umieścimy online.
Pomóż Googlebot’owi, pomóż sobie i nam
Wiadomo, że niektóre rzeczy zmienić jest bardzo ciężko, zwłaszcza w krótkim okresie czasu, a na niektóre zupełnie nie mamy wpływu. Ale tam, gdzie coś zrobić możemy, myślę że warto działać. Oczywiście, jeśli zrobi to 5ciu z nas, być może zbyt wiele to nie da, ale jeśli zrobi to 500 czy nawet 5000 z nas – to już zupełnie inna historia.
Dopieszczanie zamieszczanych przez nas w Internecie treści – czyli ich przemyślane nazywanie i opisywanie, a także, dla bardziej wtajemniczonych, dodawanie odpowiednich tagów, nie wymaga wiele czasu – a efekt może dać duży. To, że nasza strona będzie lepiej widoczna w Internecie to przecież jak najbardziej korzyść nie tylko dla branży, ale i przede wszystkim dla naszego indywidualnego biznesu, a więc naprawdę warto.
Proponuję więc rozpoczęcie akcji – Polscy floryści edukują Dr Google’a – przyłączycie się?
Wszystkich zainteresowanych tematem fotografii florystycznej zapraszam również do lektury mojej książki „Świat Florystyki. Sztuka układania i fotografowania kwiatów.”